Samotność grudniowej nocy – archiwalny wywiad z symbolem brzeskiej Solidarności Zbigniewem Dulębą / grudzień 1981
Szanowni czytelnicy, przypominamy wywiad z symbolem brzeskim Solidarności – Zbigniewem Dulębą. Artykuł został opublikowany na łamach Informatora Brzeskiego w 2011 r. Wywiad przeprowadził śp. Tomasz Pajor.
Dzisiaj wrócimy pamięcią do chyba najtrudniejszego okresu w pańskim życiu. Do grudnia 1981 roku. Wprowadzenia stanu wojennego i czasu, kiedy ukrywał się pan przed służbą bezpieczeństwa. Zacznijmy tę smutną opowieść od 12 grudnia, a więc od dnia poprzedzającego ten czas w pańskim życiu.
Stan napięcia wewnętrznego, kiedy nie wiedzieliśmy co będzie dalej, a już czuliśmy, że coś się szykuje, zaczął się dzień wcześniej. W sobotę 12 grudnia 1981 roku w Warszawie obradowała Komisja Krajowa. Rano udałem się do delegatury w Bochni, aby zorientować się co się dzieje. Cały czas nadchodziły teleksy z informacjami z obrad. Nic specjalnie się nie działo, więc zostawiając dwóch pracowników powiedziałem, że wrócę około trzeciej po południu, aby odebrać informacje, które nadejdą, by przekazać je dalej do zakładów pracy w poniedziałek. Wróciłem do Brzeska. Przejeżdżając przez centrum miasta zauważyłem, że na naszej tablicy wisiały przyklejone jakieś ogłoszenia. Wszedłem do Urzędu Miasta, gdzie mieścił się brzeski oddział delegatury. Na drzwiach wejściowych do naszego pokoju przyklejona była kartka, na której narysowana była szubienica, na niej wisiał napis Solidarność. Na drugiej szubienicy narysowana była postać, która miała przedstawiać mnie. Na dole był podpis o treści: „Panie Dulemba pańska prawda jest tak samo wstrętna jak pańska gemba”. Popatrzyłem i uśmiechnąłem się. W tym momencie podszedł do mnie Naczelnik Miasta i przeprosił za tę kartkę. Powiedział, że to nie była inicjatywa pracowników urzędu. Odpowiedziałem, że wiem o tym i że zrobili to na pewno tzw. nieznani sprawcy. Nie zerwałem tej kartki. Została na drzwiach. Jak po latach okazało się z badań IPN, urzędnicy wiedzieli co się święci już dwa, trzy dni wcześniej. Około południa zwolniłem również do domu panią Bryłową, która była pracownikiem w biurze. Sam także pojechałem do domu i po obiedzie wróciłem do Bochni.
To były już godziny popołudniowe. Czy otrzymywaliście wtedy jakieś pierwsze sygnały o tym, że coś się szykuje?
Jeden z pracowników zaniepokojony był informacją o tym, że coś się dzieje w Szkole Milicyjnej w Szczytnie. Nastąpił tam jakiś ruch wśród słuchaczy. Nadal przychodziły do biura teleksy. Komisja Krajowa częściowo wycofała się z żądań, ponieważ uznano, że może wydarzyć się coś niedobrego. Na późniejszy termin odłożono między innymi postulat o wolnych wyborach samorządowych. Około siódmej wieczorem zaczęły nadchodzić informacje o tym, że budynek, w którym obraduje Komisja Krajowa obstawiają oddziały Milicji i ZOMO. Coraz bardziej nabieraliśmy pewności, że coś się wydarzy. Zwolniłem pracowników delegatury do domu, a sam czekałem na zmianę, ponieważ miał mnie na dyżurze zmienić Jurek Orzeł. Wieczorem umówiliśmy się, że Jurek zostanie na noc w biurze, a ja pojechałem do domu. Gdyby coś się działo ważnego to zadzwoni do mnie. Miałem wrócić do Bochni w niedzielę rano. W Brzesku na naszych tablicach i w innych miejscach pojawiło się więcej ulotek przeciwko Solidarności. Po godzinie 22.00 otrzymałem telefon od Jurka, aby dowiedzieć się na poczcie w Brzesku co się dzieje, ponieważ miał spore trudności, aby połączyć się ze mną i również teleksy mu się blokują i ciężko odebrać jakąkolwiek wiadomość. Udało mi się dodzwonić. Pracownik, który odebrał telefon podniesionym głosem mówił o tym, że na poczcie jest wojsko z bronią i odsunęli go od wszystkich aparatów. Powiedziałem mu, żeby się nie martwił, tylko wykonywał wszystkie polecenia wojskowych. W tym momencie już wiedziałem, że jest źle, skoro to nie milicja, tylko wojsko wkroczyło do akcji. Zatelefonowałem do Jurka, aby mu wszystko opowiedzieć. Ustaliliśmy, że zamknie delegaturę i pojedzie do swojego zakładu do bocheńskiej huty. Za jakiś czas sam otrzymałem telefon od Mietka Gila, który poinformował mnie, że cała Komisja Krajowa została już aresztowana, ale jemu i jeszcze kilku działaczom udało się uciec.
Po otrzymaniu takiej informacji na pewno zaczęła się nerwówka.
Zadzwonił do mnie także Jurek i powtórzył mi, żeby uciec do któregoś zakładu pracy. W Brzesku to było niemożliwe, ponieważ w sobotę wieczorem i w niedziele zakłady nie pracowały. Jurek stwierdził, że zastanowią się w Bochni co z tym zrobić i zadzwoni jeszcze raz. Za jakiś czas znowu zadzwonił i powiedział, że podeślą po mnie auto. Ustaliliśmy, że kierowca zatrzyma się koło bramy dawnego RZD, a ja ten kawałek z domu postaram się dojść. To było około stu metrów. Na koniec ustaliliśmy, że przyjadą po mnie Syrenką. To miało być za kilka godzin. Ten czas oczekiwania dłużył się niemiłosiernie. Chodziłem po mieszkaniu od okna do okna. Obserwowałem co dzieje się na zewnątrz. Wszyscy już spali. Patrzyłem na śpiące dzieci. Nie miałem pojęcia co się wydarzy? Co stanie się w przyszłości? Wyglądając przez okna widziałem „smutnych facetów”, którzy kręcili się koło bloku, w którym mieszkałem. Około piątej rano ubrałem kurtkę i zarzuciłem chustkę na głowę, przygarbiłem się nieco i udając starszą kobietę wyszedłem z bloku. Udawałem, że wyszedłem z domu na poranną mszę. Idąc nie zauważyłem żadnego z opiekunów. Myślałem o tym, czy aby na pewno będzie czekał na mnie samochód. Z daleka zobaczyłem, że Syrenka stoi pod bramą. Kierowca machnął do mnie i wiedziałem już, że to oni. Do huty dotarliśmy przez Jodłówkę. Wysiadłem z samochodu i koledzy wprowadzili mnie na teren zakładu. Od razu dało się wyczuć atmosferę napięcia. Nikt nie pracował. Ogłoszono strajk. Przewodniczącymi byli Jurek Orzeł i co ciekawe Jasiu Klasa, który był sekretarzem partii. Dołączyłem do komitetu strajkowego. O siódmej rano na świetlicy zakładowej wysłuchaliśmy w telewizji przemówienia Jaruzelskiego, który tłumaczył zasadność wprowadzenia stanu wojennego. Powiedział także o zdelegalizowaniu Solidarności, a nas nazwał wichrzycielami. Około 11.00 na terenie zakładu pojawił się ksiądz, który odprawił Mszę Świętą. Homilia, którą wygłosił dodała nam sił i wiary. Na trzeci dzień przyjechał do nas łącznik z Nowej Huty. Przekazał informacje o tym co naprawdę dzieje się w kraju. Mówił o strajkach i oporze. Dowiedzieliśmy się także, że ZOMO i Milicja szykują się do wejścia do zakładu. Jurek Orzeł stwierdził, że muszą mnie wywieźć, bo jest niebezpiecznie. Powiedziałem, że cóż mi mogą zrobić. Najwyżej mnie pobiją i zamkną. Wtedy dowiedziałem się, że jestem obcą osobą na terenie zakładu i gdyby mnie złapali, to według przepisów stanu wojennego groziłoby mi od 15 lat więzienia do kary śmierci włącznie. Okazało się, że wszystko wcześniej już przygotowali. Jeden z pracowników udał, że zasłabł i trzeba było jechać po lekarza. Wpakowali mnie do malucha i w ten sposób wywieźli z terenu huty na plebanię przy parafii Św. Mikołaja. Proboszcz zaprowadził mnie do pokoju. To było 16 grudnia, ponieważ po jakimś czasie ksiądz proboszcz przyniósł wiadomość, że w kopalni Wujek zginęli górnicy. Potem dotarły do mnie informacje, że podczas pacyfikacji w bocheńskiej hucie było bardzo groźnie. ZOMO – wcy, którzy wkroczyli obchodzili się z ludźmi bardzo brutalnie. Szarpano ich i popychano. Nawet przystawiano broń do głowy. Zarówno mężczyznom jak i kobietom. W tym momencie rzeczywiście się wystraszyłem. Zacząłem myśleć o znajomych i przyjaciołach. Co z nimi? Wreszcie rodzina. Żona i dzieci. Mama i siostra. Czy im nic złego się nie dzieje? Po jakimś czasie dołączył do mnie kolega Józiu Mroczek, który również się ukrywał. Uciekł z kopalni już podczas ataku ZOMO. Od tej chwili na długie tygodnie nasze losy połączyły się. Było nas już dwóch. W trakcie pobytu na plebanii któregoś dnia wpadł patrol milicyjny. Ukryliśmy się w pokoju obok. Byłem trochę przeziębiony i w pewnym momencie zacząłem kaszleć. Józek szybko złapał mnie i przycisnął twarz do poduszki. Trzymał mnie tak mocno, że myślałem, że się uduszę. Za kilka dni zrobiło się jeszcze bardziej niebezpiecznie, ponieważ esbecy i zomowcy nachodzili księdza coraz częściej.
Trzeba było zatem zmienić miejsce pobytu.
Zapadła decyzja o przeniesieniu nas w inne miejsce i w taki sposób znaleźliśmy się w piwnicy jednego z domów w Bochni ,u starszej pani, która podczas wojny była łączniczką AK.
W piwnicy, w której ukryliśmy się okno musiało być cały czas zasłonięte i dlatego panował półmrok. Z tego okresu pamiętam Wigilię. To była najsmutniejsza Wigilia w moim życiu. Nie wiedziałem co będzie dalej? Co się stanie? Cały czas istniało zagrożenie, że nas znajdą. Nie miałem żadnych informacji o tym co dzieje się z moimi najbliższymi. Co z dziećmi, żoną, mamą i siostrą? Czy nic im nie grozi? Pytania kłębiły się natrętnie w głowie. Związek został rozbity i zdelegalizowany. Wieczorem kobieta, u której ukrywaliśmy się przyniosła nam kolację wigilijną. Ponieważ nie mogliśmy zaświecić świateł i świeczek, nakryliśmy z Józiem stół kocem. Ustawiliśmy kolację pod stołem i dopiero tam zaświeciliśmy świeczkę i obaj położyliśmy się pod tym przykrytym stołem i na leżąco połamaliśmy się opłatkiem oraz zjedliśmy wigilijną wieczerzę. Nie było najbliższych… Nie było choinki… Pozostawała tylko nadzieja.
W międzyczasie gruchnęła zła wiadomość.
Tak. SB rozpuściło informację, że zastrzelono mnie koło Nowego Sącza podczas ucieczki. Wtedy bardzo ważne stało się dla mnie, aby jak najszybciej przekazano wiadomość do mojej rodziny, że wszystko jest w porządku, że żyję i ukrywam się. Na szczęście znalazła się osoba, która przeniosła tę wiadomość. W międzyczasie musieliśmy się przenieść dla bezpieczeństwa w kolejne miejsce. Młody ksiądz Marian Kwaśniak, katecheta z Okulic przewiózł nas któregoś wieczoru do parafii w Okulicach. Od tego momentu zacząłem sobie zdawać sprawę z tego, jak bardzo narażamy na niebezpieczeństwo tak wielu ludzi. Oni także narażali się na aresztowanie i wyrok. Minimum sześć lat. W tym czasie zajmowały się nami w i wszystko organizowały tylko dwie osoby: przewodnicząca Komisji zakładowej biblioteki w Bochni Bożena Drążkiewicz i inżynier z kopalni w Bochni Andrzej Blum. Tylko oni mieli prawo decydować dokąd zostaniemy przeniesieni. Zabezpieczali każde przenosiny. Podczas pobytu w Okulicach mogliśmy już pisać odezwy i robić ulotki. To zajęcie dodawało nam otuchy i jednocześnie przynosiło nadzieję. Wszystkie te nasze produkcje odbierała i przenosiła dalej wspomniana dwójka wspaniałych ludzi. Zresztą wszyscy ci, z którymi miałem wtedy styczność okazali się wspaniałymi. To byli prawdziwi bohaterowie. Przecież nie tylko dbano o nas i nasze bezpieczeństwo, ale także o nasze rodziny, aby miały co jeść i za co żyć.
Pobyt w Okulicach trwał około miesiąca.
Stamtąd przeniesiono nas do Drwini, gdzie ukrywaliśmy się u jednego z mieszkańców tej miejscowości. Uprzedzaliśmy go, że za ukrywanie grozi mu 6 lat, ale powiedział, że chce mieć swój udział w walce z komuną. Przebywaliśmy tam około dwóch tygodni, gdy którejś nocy około 2.30 podjechały samochody milicyjne. Okazało się, że zatrzymali się obok innego domu. Najprawdopodobniej przez pomyłkę. Wtedy szybko ubraliśmy się, ponieważ zdawaliśmy sobie sprawę, że jak tam nikogo nie znajdą, to przyjdą do domu, w którym my się ukrywaliśmy. Wyskoczyliśmy przez okno i zaczęliśmy uciekać w stronę Raby. Mieliśmy już wcześniej uzgodnione, że następnym miejscem naszego pobytu będą Mikluszowice. Kiedy biegliśmy w stronę rzeki cały czas słyszeliśmy szczekanie psów, a niebo rozświetlały błyski niebieskich świateł milicyjnych kogutów. Środek nocy. Ostra zima. Śniegu po pas i 31 stopni mrozu. Dobiegliśmy do rzeki w miejscu, gdzie był brud, a więc w miarę płytko. Podczas przeprawy po lodzie, ten załamał się pode mną i wpadłem do lodowatej wody po kolana. Wydostałem się i poszliśmy dalej brnąc w tym śniegu. Szliśmy tak około 7 kilometrów. Kiedy dotarliśmy na plebanię w Mikluszowicach moje nogi były w opłakanym stanie. Zamoczone w rzece spodnie na mrozie i w śniegu podczas marszu zamarzły i wyglądały jak z blachy. W dodatku popękały i pocięły mi nogi, które były całe zakrwawione. Musiałem je leczyć przez jakiś czas. Dodatkowo przyplątało mi się zapalenie okostnej.
Następnym etapem był pobyt w Chełmie.
To była kolejna plebania, którą odwiedziliśmy podczas naszej ucieczki przed Milicją i SB. Na naszej drodze spotkaliśmy następnego księdza, który udzielił nam schronienia i pomocy. Ksiądz, który podczas wojny był kapelanem AK. W Chełmie mieliśmy już bardzo dobre warunki. Dla mnie ważne było, że mogliśmy znowu działać. Mogliśmy pisać odezwy i tworzyć ulotki. Bardzo mnie ucieszył księgozbiór, który znajdował się na plebanii. Mogłem czytać wiersze. Poezję Herberta, Brylla, Norwida i innych. Kościół i plebania znajdowały się trochę na uboczu, więc mieliśmy trochę więcej swobody. Koło plebanii był sad. Mogliśmy wychodzić i obcinać gałęzie drzew. To był już marzec, a więc zaczynała się wiosna. To były takie chwile wytchnienia. W kwietniu postanowiono nas przenieść w inne miejsce, Z tym, że rozdzielono nas. Józek wylądował w Krakowie, a ja trafiłem do Okulic. Tam przyjechały do mnie na rowerach Marysia i Jasia Surowieckie. One zostały uprzednio zwolnione z internowania. W tym czasie internowani mogli już wrócić do pracy. Tymczasem ja nadal ukrywałem się. To był moment, kiedy zacząłem zastanawiać się czy dobrze zrobiłem. Wszyscy internowani zostali przywróceni do pracy. W trakcie internowania przebywali razem. Z opowiadań wiedziałem, że pomimo samego faktu odosobnienia, to jednak były to dla nich pożyteczne chwile, ponieważ poznawali się. Wśród internowanych byli zwykli robotnicy i profesorowie. Rozmawiali wiele ze sobą. Poszerzali swoje horyzonty. Tak naprawdę było mi tego żal, ale zdałem sobie sprawę z tego, że to co ja robiłem, ukrywając się było równie ważne, ponieważ dawało ludziom nadzieję. Mieli przykład, że ten system nie jest aż tak opresyjny skoro są ludzie, którzy wodzą ich za nos i nie dają się schwytać. To na pewno dawało im nadzieję na przyszłość.
Tymczasem rozpoczął się ostatni etap pana odysei.
Ponownie trafiłem do Bochni i koniec końców w rezultacie wylądowałem na ulicy Karosek u sióstr zakonnych. Tam kontynuowałem redagowanie pism podziemnych i tworzenie ulotek. To wszystko trwało jakiś czas. Pod koniec listopada z kurii biskupiej przyjechał ksiądz profesor Łomnicki, który był prawnikiem i poinformował mnie, że negocjują moje ujawnienie się. Miało by to nastąpić na tych samych warunkach, na których zwolnili internowanych. Odpowiedziałem, że mogę się ujawnić, ale pod warunkiem, że nie będę odpowiadał na pytania gdzie się ukrywałem, co robiłem, z kim się ukrywałem i kto mi pomagał. Oświadczyłem także, że nie podpiszę żadnej lojalki. Z tak sformułowanymi warunkami ksiądz Łomnicki wyjechał. Byłem bardzo zdesperowany. Ukrywałem się rok, to mogłem to robić i kolejny. Podobno tarnowskie SB było bardzo wściekłe na mnie, że trafiła im się czarna owca, której nie dali rady. Ten fakt nie wystawiał im zbyt dobrej opinii. Nie potrafili mnie złapać na terenie własnego województwa. Po dwóch tygodniach ksiądz wrócił z wiadomością, że SB nie przyjęła moich warunków. Stwierdzili, że i tak wiedzą, gdzie jestem i mnie złapią. To w takim razie skoro wiedzą, to niech przyjdą po mnie – stwierdziłem. Kolejna Wigilia, którą przyszło mi spędzić podczas ukrywania się była już inna od poprzedniej. Kolację wigilijną zjadłem przy stole z siostrami i księżmi. Po świętach przyszła wiadomość, że stan wojenny został zawieszony, a SB zgadza się na moje warunki. W tym celu musieliśmy z Bochni udać się do Tarnowa. Istniało jednak niebezpieczeństwo, że będą chcieli po drodze mnie zatrzymać i wtedy okaże się, że zostałem złapany, a nie ujawniłem się. Przygotowaliśmy zatem wersję, że do Tarnowa będę jechał przez Radłów i Wierzchosławice. Rzeczywiście tak było jak przewidywaliśmy. W okolicach Radłowa przygotowano „zasadzkę” mającą na celu przejęcie mnie. Tymczasem udaliśmy się do Tarnowa przez Brzesko, gdzie po drodze wstąpiłem do mamy i siostry, które nawiasem mówiąc nie dały się tknąć i pojechały w dalszą drogę z nami. Już na miejscu, podczas rozmowy z oficerem, po przyjęciu moich warunków, ten poprosił księdza, aby wyszedł na chwilę. Kiedy ksiądz opuścił pokój, oficer również wyszedł drugim wyjściem, a ja siedząc sam zastanawiałem się co to znaczy i co będzie dalej. Następnie oficer wrócił i poproszono księdza. Poczym oficer oznajmił, że jestem wolny. Po wyjściu ksiądz Łomnicki zapytał mnie czy podpisywałem jakieś papiery i wtedy do mnie dotarło, że cała ta szopka z chwilą, kiedy zostałem sam w pokoju miała rzucić na mnie cień, że podpisałem lojalkę. Byłem wolny. Nareszcie. Wolność jednak trochę bolała. Miałem wielkie trudności ze znalezieniem pracy. Nie mogłem wrócić do FOB, gdzie zostałem zwolniony dyscyplinarne. Nie zatrudniono mnie ani w Browarze, ani w hucie w Bochni. Jak tylko dowiadywano się, że to ja jestem Dulemba, zamykały się wszystkie drzwi. Trwało to dłuższy czas. W końcu przygarnął mnie rzemieślnik Władziu Dobosz, któremu będę zawsze wdzięczny. Oczywiście nadal działałem w Solidarności. Teraz już podziemnej, a SB i Milicja nie dawała mi spokoju aż do 1989 roku. Spotykaliśmy się w kościele w Mistrzejowicach. Musimy sobie powiedzieć wyraźnie, że w tym okresie, tak naprawdę kawałek wolnej Polski zawsze był w kościołach. To tam zawsze mogliśmy liczyć na wsparcie i pomoc. Zasługi polskiego kościoła dla odzyskania niepodległości są nie do przecenienia. Okres do 1989 roku wcale nie był bezpieczny. Nadal ginęli księża i ludzie, a sprawcy pozostawali nieznani.
Czy gdyby mógł pan przeżyć życie jeszcze raz, to przeżyłby go pan tak samo?
Gdybym miał podjąć decyzję czy ukrywać się, to nie wiem czy zrobiłbym to jeszcze raz, ponieważ zbyt wielu ludzi wówczas narażałem na niebezpieczeństwo. Ich zdrowie i życie. Pomoc z ich strony w tym czasie jest nie do ocenienia. Wykonali piękną pracę. Narażając swoje zdrowie i życie. Swoje i własnych rodzin. Wszystko po to, aby ocalić nas, ukrywających się. Z drugiej strony, kiedy okazało się jak to wszystko było ważne dla ludzi, że dawało im nadzieję na wolność, dawało siłę i obnażało słabość tamtego systemu, to nie widzę innej możliwości i pewnie postąpiłbym tak samo, chociaż cenę przyszło zapłacić wysoką.
I zdrowiem i życiem osobistym swoim i najbliższych…
—
Zbigniew Dulęba zmarł 3 sierpnia 2015 r.
—
IB